Przejdź do treści

Jerzy Stuhr: Moja wina!

  • przez Lukasz Dunikowski
Jerzy Stuhr: Moja wina, bo z dolegliwościami chodziłem prawie pół roku. Kiedy na to, co się wydarzyło, patrzę z perspektywy, przyznaję, że powinienem był zwrócić uwagę na pewne objawy.

Jerzy Stuhr: Moja wina, bo z dolegliwościami chodziłem prawie pół roku. Kiedy na to, co się wydarzyło, patrzę z perspektywy, przyznaję, że powinienem był zwrócić uwagę na pewne objawy.

Jerzy Stuhr: Moja wina, bo z dolegliwościami chodziłem prawie pół roku. Kiedy na to, co się wydarzyło, patrzę z perspektywy, przyznaję, że powinienem był zwrócić uwagę na pewne objawy.

Występuje na scenie Teatru Polonia w sztuce „32 omdlenia” według Antoniego Czechowa, wkrótce zaczyna zdjęcia do nowego filmu. O przebytej niedawno chorobie chciałby już zapomnieć. JERZY STUHR zdecydował się jednak opowiedzieć o niej w „Słyszę”, by pomóc innym pokonać strach przed rakiem, a tym samym wesprzeć Ogólnopolski Program Profilaktyki Nowotworów Głowy i Szyi.

Występuje na scenie Teatru Polonia w sztuce „32 omdlenia” według Antoniego Czechowa, wkrótce zaczyna zdjęcia do nowego filmu. O przebytej niedawno chorobie chciałby już zapomnieć. JERZY STUHR zdecydował się jednak opowiedzieć o niej w „Słyszę”, by pomóc innym pokonać strach przed rakiem, a tym samym wesprzeć Ogólnopolski Program Profilaktyki Nowotworów Głowy i Szyi.

Niby nic się nie działo… Trochę tylko bolało mnie gardło. Jako aktor często walczyłem z nieżytami laryngologicznymi, więc nie przejmowałem się zbytnio swoimi dolegliwościami. To efekt przeforsowania głosu. Mniej spotkań, mniej spektakli i gardło samo dojdzie do normy, myślałem.

Do lekarza poszedłem, bo zacząłem chorować na anginy. Wcześniej ich nie miałem, a tu nagle przyplątały mi się dwie – trzy przewlekłe anginy. Brałem antybiotyki i na tym się kończyło leczenie. Poszedłem w końcu do laryngologa w jednym z krakowskich szpitali. Pech jednak chciał, że właśnie zepsuło się urządzenie do badania endoskopowego. Miało być naprawione dopiero za półtora miesiąca, jak mówił lekarz. Gdybym wiedział, że każdy dyskomfort w krtani, gardle, przełyku trzeba dokładnie zbadać, znalazłbym inne miejsce, gdzie robi się takie badanie. A tak znowu dostałem jakieś tabletki i poczułem się uspokojony. Postanowiłem poczekać, aż naprawią aparat.

Były wakacje. Pojechałem z żoną na Sycylię, przekonany, że wypoczynek dobrze mi zrobi. Ale było coraz gorzej. Nie mogłem już nic jeść. Przez gardło przechodziły mi tylko lody. Chodziłem jeszcze do apteki po specjalne odżywki dla dzieci i je próbowałem przełykać. Byłem też coraz słabszy. W końcu czym prędzej chcieliśmy wracać do Krakowa. Poszedłem tam do tego samego szpitala, w którym wcześniej zepsuł się aparat. Dopiero wtedy zrobiono mi serię dokładniejszych badań. Kilka godzin później było już wszystko wiadomo… .

„To jest na granicy wyleczalności, Panie Profesorze”. Tak brzmiała najbardziej optymistyczna wiadomość, jaką usłyszałem od lekarzy. Niektórzy mówili już tylko o leczeniu paliatywnym. To potrwa trzy-cztery miesiące, sądzili. Dlatego wstawili mi stenty, żebym mógł jeść jakieś papki. No i trochę narobili mi krzywdy, bo kiedy trafiłem w końcu na leczenie onkologiczne, okazało się, że przy stentach nie można robić naświetlań. Zaczęły się więc komplikacje… Nie wiem, jak to wszystko by się skończyło, gdyby nie docent Marcin Zieliński ze szpitala w Zakopanem, z którym współpracowało gliwickie Centrum Onkologii. Pan Docent przekonywał „Musimy doprowadzić Pana do życia. Jest pan światowym człowiekiem. Pójdzie Pan na kolację z Catherine Deneuve i jak Pan będzie jadł? Usunę te stenty”. Już sama ta rozmowa znaczyła dla mnie ogromnie dużo. Ktoś mnie zrozumiał i spojrzał na problem z mojej perspektywy. Bardzo jestem wdzięczny lekarzom z Zakopanego. Oni tchnęli we mnie życie i dali nową szansę. Bo byłem w sytuacji, że chciałem walczyć, a nie można było mnie poddać radioterapii.

Czasem jak opowiadam o tym ludziom, to są przerażeni – skoro u znanego aktora nie postawiono szybko dobrej diagnozy, to na co może liczyć w polskiej służbie zdrowia zwykły człowiek? A może to wszystko zdarzyło się właśnie dlatego, że jestem znany – odpowiadam. Kiedy – jak głosi legenda – zachorowała bliska krewna Gomułki, lekarze tak byli zestresowani jej leczeniem, że podczas operacji zostawili chustę lekarską w brzuchu. Dla mnie osobiście najgorsze jednak było to, że niektórym lekarzom tak łatwo było powiedzieć „on umrze za trzy miesiące”. A tu facet się wywinął…

Nie lubię jednak rozpamiętywania. Moja wina, bo z dolegliwościami chodziłem prawie pół roku. Kiedy na to, co się wydarzyło, patrzę z perspektywy, przyznaję , że powinienem był zwrócić uwagę na pewne objawy. Choćby na zbyt długo utrzymujący się dyskomfort w gardle. To nie był jakiś ostry ból. Czułem jednak, że coś się w nim działo. A to mi coś utknęło, a to się źle przełknęło… No i osłabienie. Po każdym spektaklu w teatrze byłem strasznie zmęczony i zlany potem. Ale myślałem „to takie ciężkie przedstawienie, tak musi być”. Lekarzom nawet o tym nie mówiłem, bo wydawało mi się, że wakacje, odpoczynek załatwią wszystko. Pewnie sam się oszukiwałem. I robiłem rzeczy, których przy takiej chorobie robić nie wolno – brałem na przykład masaże.

Moja żona, chyba wiedziona kobiecą intuicją, wcześniej domyślała się, co mi może być. Od lat pracuje w stowarzyszeniu Unicorn w Krakowie, które wspiera onkologię. Ja też na rzecz tego stowarzyszenia gram spektakle. Cała moja rodzina stara się zresztą nieść pomoc ludziom wychodzącym z raka. Niedawno syn oddał szpik dziewczynce ze Szczecina, która potrzebowała przeszczepu i – ku naszej wielkiej radości – zabieg się udał. Dziewczynka żyje. Nie wspomnę już o tym, że kilka lat temu moja córka była chora. Problem chorób nowotworowych nie był mi więc obcy. Skoro jednak nawet mnie nie zaświeciło się czerwone światełko w głowie, to co dopiero innym ludziom… .

Teraz mówię o tym, co przeszedłem, aby innym było łatwiej oswajać się z myślą o tej chorobie. Sami lekarze zaczynają traktować nowotwory już nie jak choroby terminalne, ale przewlekłe. Szukają takich osób, które są tego przykładem. Ja właśnie takim przypadkiem jestem – przynajmniej teraz. Dziś, dokładnie o 17.30, kiedy rozmawiam z panią. Bo co będzie jutro, przecież nie wiadomo. Jest jednak nadzieja na całkowite wyleczenie. Kiedy ludzie dowiadują się, że taka szansa istnieje, działa to na nich motywująco. Chorym taka wiadomość pewnie dodaje sił do walki, a zdrowych motywuje, żeby zrobić badania kontrolne. Bo iść na takie badania nie pozwala strach.

„W życiu nie zrobię sobie PSA. Bo jeszcze się okaże, że coś jest nie tak. Wolę nie wiedzieć”. Tak mówił do mnie jeszcze dwa- -trzy lata temu mój trener tenisa. Poszedł na badanie po tym, jak po chorobie znowu stanąłem na korcie. Słaniałem się na nogach, ale zdołałem zagrać cztery gemy. On patrząc na mnie, zrozumiał, że tę chorobę można przetrzymać. Że rak nie jest niewyleczalny. Szczęśliwie zrobił sobie PSA i okazało się, że jest chory. A gdyby jeszcze zwlekał, być może nie byłoby dla niego ratunku. Gdybym sam wcześniej poszedł na badania, nie musiałbym brać takich morderczych chemii. Kiedy onkolodzy zrobili mi tomografię i zobaczyli, jak zaawansowana jest choroba, zastosowali mordercze leczenie. I patrzyli tylko, czy je przetrzymam. Czy nie wysiądą nerki, płuca, wątroba. Na szczęście mój organizm okazał się bardzo silny, a terapia zaczęła dawać efekty, może nawet lepsze niż się spodziewano…

Miałem ogromne szczęście. Dlaczego przeżyłem? Nie wiem. Zacytuję jednak fragment z „Oddziału chorych na raka” Sołżenicyna: Chcę tylko powiedzieć, że nie powinniśmy za bardzo wierzyć lekarzom. O proszę, czytam teraz taką książkę – opasły tom – Abrikosow i Strukow „Anatomopatologia”, podręcznik akademicki. Tu pisze, że zależność między chorobą nowotworową a centralnym układem nerwowym nie została jeszcze zbadana. A jest to zależność zadziwiająca. Przeczytam wam dosłownie – przerzucił parę kartek – o, jest. „Występują niekiedy przypadki samoistnej remisji nowotworu”. Rozumiecie? Nie wyleczenia, lecz ozdrowienia. No i co wy na to?
W sali zawrzało. Oto samoistne ozdrowienie wyleciało z książki jak tęczowy motyl i każdy nastawiał teraz czoło, policzki i twarz, żeby ów motyl musnął je swoimi zbawczymi skrzydłami.
– Samoistne – Kostogłotow odłożył książkę. (… ) To znaczy, że nagle, ni stąd, ni zowąd, guz zaczyna odwrót! Zmniejsza się, cofa, wchłania i znika.
Wszyscy zamilkli, słuchali baśni z otwartymi ustami. Nie do wiary, żeby nowotwór, jego guz, ten zabójczy, przekreślający całe życie guz mógł zniknąć tak sam z siebie, sczeznąć bez śladu. Milczeli, czekali na motyla nadziei i jedynie ponury Poddujew zaskrzypiał łóżkiem i napinając się bezsilnie wychrypiał:
– Do tego trzeba mieć czyste sumienie.


WYSŁUCHAŁA: JOLANTA CHYŁKIEWICZ


Artykuł pochodzi z wydania wrzesień/październik 2013 (5/133/2013)
https://sklep.inz.waw.pl/w-numerze-51332013-wrzesienpazdziernik/