Przy Światowym Centrum Słuchu jest miejsce unikalne – Park 10 tysięcy kroków. Powstał on z okazji 20. rocznicy pierwszego w Polsce wszczepienia przez prof. Henryka Skarżyńskiego implantu ślimakowego osobie niesłyszącej. To unikalna forma promowania idei zdrowego trybu życia. W nazwie Parku kryje się prosty przekaz: „pokonując dziennie dystans 10 tysięcy kroków, żyjemy dłużej”. Dlaczego właśnie taki sposób na ruch warto upowszechniać? Rozmawiamy z TERESĄ SUKNIEWICZ-KLEIBER, wybitną polską lekkoatletką, wielką zwolenniczką idei 10 tysięcy kroków, która rok temu dokonała uroczystego otwarcia Parku.
SŁYSZĘ: Jak to się stało, że w Kajetanach powstał Park 10 tysięcy kroków?
TERESA SUKNIEWICZ-KLEIBER: 10 tysięcy kroków dziennie to idea, która została stworzona przez amerykańskich kardiologów, jeszcze w latach 40. Wówczas w Stanach Zjednoczonych rozpoczynała się era motoryzacji – ludzie masowo kupowali auta i zaczynali się mniej ruszać. Prawdopodobnie lekarze zauważyli pierwsze negatywne skutki tego zjawiska – wzrost chorób serca – więc zaczęli lansować modę na ruch. Obliczyli, że 10 tys. kroków dziennie to dawka optymalna dla zdrowia.
Przypomniałam sobie o tej idei, kiedy byłam na Tajwanie i spotkałam się ze swoją dawną konkurentką w biegach przez płotki, Chi Cheng. Jako pierwsza zdobyła ona medal olimpijski dla Tajwanu, a po zakończeniu kariery sportowej – już jako wysokiej rangi urzędnik państwowy – zaczęła promować kulturę fizyczną. Założyła m.in. Fundację 10 tysięcy kroków. Ten pomysł tak mi się spodobał, że po powrocie do Polski założyłam podobną fundację. Opowiedziałam kiedyś o tym prof. Henrykowi Skarżyńskiemu. To człowiek, który ma rzadko spotykaną cechę – nazwałabym ją słuchem społecznym. Ponadto z rozmów z nim zawsze coś wynika. Tym razem też tak było – byłam mile zaskoczona, kiedy w ubiegłym roku zaprosił mnie na uroczyste otwarcie Parku 10 tysięcy kroków w Kajetanach. Dzięki inicjatywie profesora Skarżyńskiego ta wspaniała idea żyje i – mam nadzieję – daje do myślenia tysiącom pacjentów i gości odwiedzających Światowe Centrum Słuchu.
S.: Jest wiele form ruchu – można promować bieganie albo pływanie. Dlaczego spodobała się Pani właśnie idea 10 tys. kroków dziennie?
T.S.-K.: Doceniłam ją, kiedy zaczęła się moda na jogging. Mieszkałam wtedy w Stanach Zjednoczonych. Ludzie, często z nadwagą, biegali po ulicach i ścieżkach w parkach, przeważnie po twardym podłożu. Takie bieganie wiąże się z dużym obciążeniem na stopy, kolana. Dlatego wielbiciele joggingu masowo leczyli potem układ kostny i stawy. Nie dałam się wciągnąć w to szaleństwo. Natomiast marsz – owe 10 tysięcy kroków dziennie – spodobał mi się, bo to forma ruchu znacznie bardziej bezpieczna i przyjazna dla przeciętnego człowieka.
S.: Pani – rekordzistka świata w biegach przez płotki – zniechęca teraz do biegania?
T. S.-K.: Tak. Martwi mnie na przykład moda na maratony. Ludzie za bardzo się w nich forsują – biegną mimo utraty sił, doprowadzając organizm do skrajnego wyczerpania. To nie jest zdrowe ani dla stawów, ani dla kości, ani dla układu krążenia, bo kiedy serce bije 200 razy na minutę, to trudno mówić o korzyściach zdrowotnych. Maratony to nie rekreacja tylko eksploatowanie organizmu, które wcześniej czy później zemści się np. na układzie kostnym czy stawach.
Nie każdy nadaje się do biegania. Trzeba mieć do niego specjalne predyspozycje i dobrze tolerować intensywny, długotrwały wysiłek. Ja zawsze znosiłam go fatalnie. Pamiętam, jakim wyzwaniem były dla mnie kiedyś treningi wytrzymałościowe. Teraz mogę maszerować nawet wiele godzin, ale kiedy przebiegnę 300 metrów, tętno skacze mi do 180 uderzeń na minutę, tracę siły i muszę się zatrzymać. Tak jak ja reaguje wielu ludzi. Niekiedy zmuszają się oni do biegu, bo są przekonani, że z czasem będą coraz lepiej znosić wysiłek. A tak być nie musi. Osoba, która – tak jak ja – z natury nie toleruje długiego wysiłku, nigdy nie będzie dobrze znosić biegania. Za to nawet szybki marsz tak. To forma ruchu dobra dla każdego, niezależnie od wieku, wagi czy stanu zdrowia.
S.: I coraz bardziej polecana przez kardiologów. Kilka miesięcy temu Amerykańskie Stowarzyszenie Chorób Serca ogłosiło rezultaty badań, z których wynika, że chodzenie jest zdrowsze niż intensywny bieg – tak samo skutecznie zmniejsza poziom cholesterolu, ryzyko nadciśnienia, cukrzycy i chorób układu krążenia, nie obciążając stawów.
T. S.-K.: Te wyniki tylko potwierdzają to, co dotąd podpowiadała intuicja. Marsz nie męczy jak bieganie, zatem dłużej przebywamy na świeżym powietrzu. Oczywiście, można mówić „nie mam czasu, żeby maszerować 7 km. Przebiegnięcie takiego dystansu zajmie mi 20 minut i będę mógł wrócić do codziennych obowiązków”. Tyle że tu nie chodzi tylko o dystans. Jeśli dłużej przebywamy w ruchu, organizm lepiej się dotlenia, co korzystnie wpływa na wszystkie przemiany w organizmie.
S.: 10 tys. kroków to sześć do ośmiu kilometrów. Ten dystans może wydawać się za duży, zwłaszcza dla kogoś, kto po całym dniu pracy wraca zmęczony do domu…
T. S.-K.: W tej idei nie chodzi o to, aby jednorazowo przejść 10 tys. kroków. To zadanie na cały dzień. Można więc wkomponować marsz w codzienną aktywność. Rano, zamiast stawiać samochód pod biurem, można zaparkować go kilka ulic dalej (zaczynamy dzień od zrobienia dwóch – trzech tysięcy kroków, a wracając z pracy, robimy drugie tyle), a wieczorem umówić się na spacery z przyjaciółmi. Polecam je szczególnie osobom, które narzekają, że wszelkie treningi – bieganie, pływanie czy też marsz – są śmiertelnie nudne. Na nudę najlepsze jest dobre towarzystwo. Trzeba więc sobie zebrać znajomych i razem maszerować, rozmawiając. W biegu swobodna rozmowa jest niemożliwa, bo dostajemy zadyszki. Nieraz obserwowałam grupki ludzi w różnym wieku, którzy maszerując, żywo dyskutowali, śmiali się. W grupie przyjaciół marsz przestaje być nudnym treningiem, do którego trzeba się zmuszać, a staje prawdziwą frajdą. A wracając do liczenia kroków – jeśli do tego, co przeszliśmy w ciągu dnia, wykonując codzienne obowiązki, dodamy wieczorny spacer, to okaże się, że bez większego wysiłku „wydepczemy” 10 tys. kroków.
S.: Nie zmienia to faktu, że wiele osób znajdzie sto wymówek, byleby tylko nie ruszyć się z fotela…. Dlaczego właściwie tak trudno przezwyciężyć niechęć do ruchu?
T. S.-K.: Mamy w Polsce bardzo niski poziom kultury fizycznej. Nie byliśmy przyzwyczajani do sportu od dziecka. W Stanach Zjednoczonych obserwowałam dzieci z sąsiedztwa – prócz zeszytów zabierały do szkoły coraz to inny sprzęt sportowy, piłki, łyżwy itp. Jedna z mam wytłumaczyła mi, jak ważne jest, aby w dziecku wykształcić nawyk ruchu. Takie dziecko przez całe życie będzie potem uprawiało sporty. My w Polsce takiego nawyku nie mamy, dlatego tak trudno jest nam ruszyć się z fotela.
S.: Czy w wieku 30 albo 40 lat można w sobie taki nawyk wyrobić?
T. S.-K.: Jest to trudniejsze, ale nie niemożliwe. Przez pierwsze dwa – trzy miesiące trzeba się kontrolować – pamiętać o spacerze, szacować dystans czy też liczyć kroki. Potem ruch staje się naszą naturalną potrzebą. Jeśli organizm nie otrzyma jego optymalnej dawki, będzie się o nią sam upominał. Bez codziennego marszu będziemy czuć się źle. Nie muszę przypominać, że pod wpływem ruchu w mózgu wydzielają się hormony poprawiające nastrój. Dlatego niezależnie od tego, czy chodzimy, czy biegamy, czy pływamy, po treningu zawsze czujemy się zadowoleni. Z czasem ruch staje się niejako formą uzależnienia. Jego brak sprawia, że czujemy się ociężali, depresyjni albo wściekli. Czegoś nam brakuje…
ROZMAWIAŁA: JOLANTA CHYŁKIEWICZ
Artykuł pochodzi z wydania wrzesień/październik 2013 (5/133/2013)
https://sklep.inz.waw.pl/w-numerze-51332013-wrzesienpazdziernik/